Kolejki, przeludnienie, nerwy i rozgoryczenie pacjentów na SORach to nihil novi. W istotnej części rozumiem frustrację Szymona Hołowni, który na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym (SOR) nie doświadczył troski jakiej oczekiwał i czemu dał wyraz w opublikowanym na łamach „Rzeczpospolitej” artykule „Lekarzu, zmień zawód”. Potępienie jest chyba jednak zbyt daleko idące i zbyt powierzchowne. Winę za taki obrót spraw na SORach ponoszą nie tylko lekarze, lecz funkcjonujące rozwiązania systemowe…. i niezrozumienie pacjentów odnośnie zadań i funkcji owych oddziałów.
Szymona Hołownię lubię i szanuję. Jak wnioskuję z jego tekstu w Rzeczpospolitej wizyta na SOR przyniosła mu gorzkie doświadczenia. Z jego miażdżącą oceną lekarzy i diagnozą (a w zasadzie jej brakiem) przyczyn ich postępowania (a tym samym realnym źródłem problemów) nie mogę się jednak zgodzić.
W trakcie jednej z rozmów z lekarzem pełniącym funkcję zastępcy rzecznika dyscyplinarnego powiedziano mi w sposób następujący – istotna ilość skarg, która spływa do rzecznika, dotyczy odmowy udzielenia świadczeń na SOR. Szczególnie sporo kierowanych jest przez matki, które stawiają się na SOR z dziećmi, które cierpią np. na ból ucha. Dziecko krzyczy, płacze. Jego próg bólowy jest istotnie niższy od osoby dorosłej. Rodzic poszukuje dla niego pomocy. I słusznie. Tyle, że w niewłaściwym miejscu.
Idea oddziałów ratunkowych wykiełkowała w Stanach Zjednoczonych jako odpowiedź na rosnące zapotrzebowanie zorganizowania kompleksowej opieki nad pacjentami w stanach nagłego zagrożenia życia. W Polsce system ten zaczęto budować od początku bieżącego wieku. Potencjalne obciążenie SOR’ów w Polsce jest różne. Na przykład w Podlaskiem na jeden oddział ratunkowy przypada średnio 105 tyś mieszkańców, podczas gdy w Śląskiem już prawie 500 tyś.
Oddziały ratunkowe mają udzielać pomocy osobom w stanie nagłego zagrożenia zdrowotnego. Pacjenci niestety często mylą SOR z przychodnią, albo chcą go mylić. Wszyscy udają się na SOR, gdyż system pomocy doraźnej w przychodniach, ambulatoriach jest niewydolny. Trzeba czekać. A żyjemy w dużym tempie i jesteśmy niecierpliwi. To signum temporis. Na SORze z kolei można uzyskać dostęp do specjalisty i potrzebnej diagnostyki niemalże od ręki.
Lekarze nie chcą pracować na SOR. Dyżury są długie, niekiedy 24-godzinne, i ciężkie. Najwyższa Izba Kontroli (NIK) dokonała kontroli funkcjonowania pogotowia ratunkowego w Polsce. Z raportu wynika, że niektórzy lekarze pracowali na oddziale ratunkowym nawet kilkaset godzin miesięcznie (rekordzista przepracował 662 godziny w miesiącu – co oznacza, że pracował niemal ciągle).
Chamstwa nic nie usprawiedliwia. Rozdrażnienie i drażliwość lekarza warunki pracy na SOR rozgrzeszać już (bynajmniej w części) mogą.
Trudno dziwić się, że przemęczony i rozdrażniony lekarz nie jest w stosunku do pacjenta ujmująco grzeczny i troskliwy, nie wykazuje się oczekiwaną troską. Przyświeca mu bowiem świadomość, że za drzwiami gabinetu czekają dziesiątki chorych, a niektórzy z nich mogą potrzebować pilnej opieki. Co więcej, przy takim obciążeniu łatwo „przegapić” zator czy zawał, co może się skończyć tragicznie dla pacjenta (i lekarza).
Lekarze pracujący na SOR wskazują, iż przeciążenie SOR’ów jest wynikiem zbyt pobieżnego badania ich przez lekarzy rodzinnych. Ci mając nawet drobne wątpliwości, nie chcąc zlecać diagnostyki, kierują pacjentów na SOR.
Skoro nie działa system „przesiewu” pacjentów na poziomie lekarzy rodzinnych, pacjenci źle rozumieją funkcję SORów to na początek warto rozważyć przedsiębranie np. następujących kwestii – wzmocnić system opieki ambulatoryjnej, w tym nocnej, edukować pacjentów nt. roli SORów (powszechnie), na samych SORach zorganizować zaś punkty konsultacyjne, które „odsiewałyby” przypadki nie kwalifikujące się do zaopatrzenia na tymże oddziale oraz wskazywałyby gdzie i w jakim trybie pacjent może uzyskać pomoc.
Prześlij komentarz